Dla niektórych nowym etapem w życiu jest zawarcie małżeństwa, urodzenie dziecka, obrona pracy dyplomowej, czy też pierwsza praca. Ja w ramach tego, że trzeba w końcu kiedyś dorosnąć, założyłam sobie firmę. Tym samym zaliczyłam przyspieszony kurs survivalowy pt. "Przetrwaj w polskich urzędach" - odwiedziłam Urząd Miasta, Urząd Skarbowy (dwukrotnie), Urząd Statystyczny, oraz ZUS. I jestem z siebie dumna - opierniczono mnie tylko w Urzędzie Statystycznym :P.
Oficjalnie data rozpoczęcia działalności to 1 Lipca 2011. A firma którą prowadzę, jako najważniejszy rodzaj działalności, ma przypiętą dumnie brzmiącą etykietkę "Działalność agencji reklamowej" - ale to głównie z braku opcji "Działalność agencji interaktywnej".
Podsumowując - powitajmy na świecie (fanfary) nową agencję interaktywną AT.REM
Czyż nie jest urocza? ;)
Za jakiś czas zostanie wdrożona zaprojektowana przeze mnie strona internetowa. Marka AT.REM skupia się na usługach projektowych i jest uzupełnieniem polinfor.pl
Projektujemy: loga, strony www, wizytówki oraz inne materiały promocyjne.
Tworzymy spójną identyfikację wizualną dla wymagających klientów. Razem ze stroną www zostanie uruchomiony blog, na którym będą publikowane stricte branżowe artykuły, przede wszystkim obszernie i szczegółowo wyjaśniające zagadnienia identyfikacji wizualnej.
Czeka mnie naprawdę dużo pracy. Muszę napisać ofertę, uporządkować portfolio i zająć się promocją. Głównym kanałem promocji będzie internet - AT.REM jako agencja interaktywna działa tylko na rynku internetowym, grupą docelową są przede wszystkim osoby rozumiejące jak ważnym medium jest sieć. Jak już się rozwiniemy, to w ramach usług lokalnych, dojdzie fotografia reklamowa. Pod skrzydłami agencji będą się również rozwijać różne portale internetowe.
Pomysł na założenie firmy o takim profilu działalności jest wypadkową moich zainteresowań dotyczących dizajnu, z rosnącym zapotrzebowaniem na wysokiej jakości usługi projektowe dostępne na rynku internetowym, oraz z istniejącycm już zapleczem informatycznym w postaci polinfor.pl.
Mam nadzieję, że dzięki konsekwentnej pracy oraz dość spójnej strategii marketingowej uda się osiągnąć sukces.
My design inspirations...
bez opisu
czwartek, 7 lipca 2011
sobota, 25 czerwca 2011
Gramy w szachy
Zasadniczo będzie o tym, że jestem beznadziejna. Heh, miały być zdjęcia odnawianej podłogi... No cóż, podłoga jest w połowie drogi (należy to traktować dosłownie). Nie mam teraz możliwości, żeby ją dokończyć, bo muszę gdzieś wynieść metalowe łóżko 140x200. A nie mam gdzie. Bo drugi pokój pełni chwilowo funkcję kuchni.
Wniosek? Najpierw kuchnia, potem podłoga w pokoju. Tylko, że to nie jest taka prosta sprawa, gdyż w owej kuchni trzeba zrobić betonową wylewkę pod... UWAGA kafelki. Heh, tak... JA WIELKI WRÓG PŁYTEK W FORMIE I KSZTAŁCIE WSZELAKIM BĘDĘ MIAŁA CHOLERNY GRES NA PODŁODZE. Ale za to będę też miała ogrzewanie podłogowe, a co. Po prostu nie mam już siły, weny i pieniędzy żeby kombinować nad niestandardowymi rozwiązaniami. Chciałam podłogę ze szlifowanego na lekki połysk betonu. Tylko, że to jest koszmarnie drogie :(. Firmy, które to wykonują, zazwyczaj robią takie posadzki w halach przemysłowych, na bardzo dużych powierzchniach. A ja mam niecałe 14m2 do zrobienia. Nikt się tego nie podejmie. Poza tym mieszkam na cholernym zadupiu niestety. I takich wykonawców w zasadzie nie ma. Więc, siła wyższa - będą kafelki. W czarno-białą szachownicę. Co by oczopląsu dostać. A za zabudową będzie czarna ściana. Nieodwołalnie. Bo ja jednak kocham czerń i nie mogę sobie odmówić tej ekstrawagancji. A poza tym wierzę w swój niezawodny instynkt projektanta i po prostu wiem, że będzie zajebiście :).
A teraz grzecznie zmykam przygotować ofertę dla klienta, który obecnie jest w aspekcie niedokonanym, z nadzieją, że dzięki temu ów aspekt zmieni się rychło na dokonany. I będę miała za co zrobić ogrzewanie podłogowe. A teraz inspiracje z podłogą w szachownicę.
Wniosek? Najpierw kuchnia, potem podłoga w pokoju. Tylko, że to nie jest taka prosta sprawa, gdyż w owej kuchni trzeba zrobić betonową wylewkę pod... UWAGA kafelki. Heh, tak... JA WIELKI WRÓG PŁYTEK W FORMIE I KSZTAŁCIE WSZELAKIM BĘDĘ MIAŁA CHOLERNY GRES NA PODŁODZE. Ale za to będę też miała ogrzewanie podłogowe, a co. Po prostu nie mam już siły, weny i pieniędzy żeby kombinować nad niestandardowymi rozwiązaniami. Chciałam podłogę ze szlifowanego na lekki połysk betonu. Tylko, że to jest koszmarnie drogie :(. Firmy, które to wykonują, zazwyczaj robią takie posadzki w halach przemysłowych, na bardzo dużych powierzchniach. A ja mam niecałe 14m2 do zrobienia. Nikt się tego nie podejmie. Poza tym mieszkam na cholernym zadupiu niestety. I takich wykonawców w zasadzie nie ma. Więc, siła wyższa - będą kafelki. W czarno-białą szachownicę. Co by oczopląsu dostać. A za zabudową będzie czarna ściana. Nieodwołalnie. Bo ja jednak kocham czerń i nie mogę sobie odmówić tej ekstrawagancji. A poza tym wierzę w swój niezawodny instynkt projektanta i po prostu wiem, że będzie zajebiście :).
A teraz grzecznie zmykam przygotować ofertę dla klienta, który obecnie jest w aspekcie niedokonanym, z nadzieją, że dzięki temu ów aspekt zmieni się rychło na dokonany. I będę miała za co zrobić ogrzewanie podłogowe. A teraz inspiracje z podłogą w szachownicę.
wtorek, 17 maja 2011
Bielona podłoga
Po dwóch osobistych notkach wracam do głównego wątku tego bloga - do inspiracji wnętrzarskich. Odnawiam sosnową podłogę w swoich pokojach (na razie w jednym z nich), która niestety pokryta jest kilkoma warstwami kryjącej farby. Zanim się przeprowadziliśmy pomalowałam ją na biało akrylową emalią, ale nie jestem zadowolona z efektu. Mimo wcześniejszego szlifowania, farba się łuszczy i odbarwia. Dlatego postanowiłam dotrzeć do surowego drewna, co jest bardzo wyczerpujące - pokoje w sumie mają prawie 40m2. Po gruntownym przemyśleniu i czasochłonnym zdobywaniu informacji, zdecydowałam się, że ostatecznym wykończeniem podłogi będzie olejowanie. Nie mam możliwości, żeby przenieść się na kilka dni z kotami do innego miejsca, by móc podłogi polakierować - lakier koszmarnie cuchnie, a podłoga wymaga położenia aż czterech warstw, z których każda musi schnąć 24h. Poza tym zależy mi na zachowaniu charakteru starej podłogi, musi być więc wykończona na matowo. Olej sprawdza się tutaj idealnie. Zanim olej zostanie położony, chcę podłogę pobielić bejcą wodną.
Wrzucam zdjęcie pochodzące z bloga http://scandinavianretreat.blogspot.com/, prezentujące efekt jaki chciałabym osiągnąć.
Zamierzam do tych desek dobrać białe listy mdf, które będą ładnie odcinać linię podłogi, kontrastując z kolorem grafitowych ścian (jestem naprawdę dumna z tego koloru - kocham szarości we wnętrzach). Zasadniczą inspiracją do stworzenia tego wnętrza była monochromatyczność czarno-białych zdjęć. Szarość na ścianach, jasna podłoga i zdjęcia w tonacji bw na ścianach. Jutro wrzucę zdjęcia z placu boju, pokazujące żmudny proces renowacji desek.
PS. Udało mi się uniknąć sushi ;) Będzie dorsz z brokułowym puree w towarzystwie czerwonego wina :)
Wrzucam zdjęcie pochodzące z bloga http://scandinavianretreat.blogspot.com/, prezentujące efekt jaki chciałabym osiągnąć.
Zamierzam do tych desek dobrać białe listy mdf, które będą ładnie odcinać linię podłogi, kontrastując z kolorem grafitowych ścian (jestem naprawdę dumna z tego koloru - kocham szarości we wnętrzach). Zasadniczą inspiracją do stworzenia tego wnętrza była monochromatyczność czarno-białych zdjęć. Szarość na ścianach, jasna podłoga i zdjęcia w tonacji bw na ścianach. Jutro wrzucę zdjęcia z placu boju, pokazujące żmudny proces renowacji desek.
PS. Udało mi się uniknąć sushi ;) Będzie dorsz z brokułowym puree w towarzystwie czerwonego wina :)
poniedziałek, 16 maja 2011
Fatum sushi
(Tu była poprzednia wersja notki)
Once again. Tekst wyszedł beznadziejny. W zasadzie to mnie poniosło i nie wyszło. Ot, bezwartościowy bełkot. Reset. Ekhm... Zaczynam od początku (to nie jest czasem ten cholerny pleonazm? Nieważne. Zasady zazwyczaj są po to, by je łamać).
Tym razem najpierw przejdę do sedna, potem będę se rozważać kontekst. Zachciało mi się zorganizować kolację nieromantyczną. Dla dwóch osób. I mam dylemat kulinarny. Jestem na cholernej diecie (jak zwykle), więc ma być lekko i cholernie wyrafinowanie (bo ja jestem cholernie wyrafinowaną perfekcjonistką). Zrobiłabym sushi, które uwielbiamy, ale nie chce mi się. Zajełoby mi to lekko ze trzy godziny. Kuchnia azjatycka jest cudowna... Ale średnio dietetyczna. Poza tym odwieczny problem z dostępnośćią składników. Makarony odpadają - to ma tyle kalorii, że nawet boję się pomyśleć. W ogóle włoska kuchnia odpada. Ma być lekko, niebanalnie i w miarę prosto. I lekkostrawnie... Bo ta kolacja odbędzie się pewnie w okolicach godziny 22.00. I nie mam pomysłu. To jest straszne, bo znaczy, że wyczerpują mi się pokłady kreatywności. A bez tego zginę, bo tylko dzięki temu cokolwiek udaje mi się czasem zarobić. Kurde... Ale coś japońskiego byłoby niezłe. Z uwagi na to, że trwa renowacja podłogi, zjemy pewnie przy małym, niskim stoliku z I. Siedząc praktycznie na podłodze. Drewnianej. Ale nie chce mi się latać do Almy po zakupy. Poza tym nie znalazłam tam pieprzonego papieru ryżowego, więc tym bardziej nie znajdę nic do potraw japońskich. A do sushi prawie wszystko mam. A czego nie mam, mogę kupić w normalnym sklepie. Phi... To się nazywa pułapka egzystencjalizmu. Bo wychodzi na to, że mój wybór jest iście tragiczny, do tego determinowany przez fatum. Bo czy tego chcę, czy nie... Jestem skazana na sushi. Itadakimasu!*
* z japońskiego. Takie ich zwyczajowe podziękowanie przed jedzeniem, nie ma u nas odpowiednika tego zwrotu. Itadakimasu ma być podziękowaniem wyrażonym dla osoby przygotowującej posiłek, ale obecnie wypowiadają to słowo wszyscy zebrani przy stole, przez rozpoczęciem jedzenia. Od biedy można to przełożyć jako Jedzmy.
Once again. Tekst wyszedł beznadziejny. W zasadzie to mnie poniosło i nie wyszło. Ot, bezwartościowy bełkot. Reset. Ekhm... Zaczynam od początku (to nie jest czasem ten cholerny pleonazm? Nieważne. Zasady zazwyczaj są po to, by je łamać).
Tym razem najpierw przejdę do sedna, potem będę se rozważać kontekst. Zachciało mi się zorganizować kolację nieromantyczną. Dla dwóch osób. I mam dylemat kulinarny. Jestem na cholernej diecie (jak zwykle), więc ma być lekko i cholernie wyrafinowanie (bo ja jestem cholernie wyrafinowaną perfekcjonistką). Zrobiłabym sushi, które uwielbiamy, ale nie chce mi się. Zajełoby mi to lekko ze trzy godziny. Kuchnia azjatycka jest cudowna... Ale średnio dietetyczna. Poza tym odwieczny problem z dostępnośćią składników. Makarony odpadają - to ma tyle kalorii, że nawet boję się pomyśleć. W ogóle włoska kuchnia odpada. Ma być lekko, niebanalnie i w miarę prosto. I lekkostrawnie... Bo ta kolacja odbędzie się pewnie w okolicach godziny 22.00. I nie mam pomysłu. To jest straszne, bo znaczy, że wyczerpują mi się pokłady kreatywności. A bez tego zginę, bo tylko dzięki temu cokolwiek udaje mi się czasem zarobić. Kurde... Ale coś japońskiego byłoby niezłe. Z uwagi na to, że trwa renowacja podłogi, zjemy pewnie przy małym, niskim stoliku z I. Siedząc praktycznie na podłodze. Drewnianej. Ale nie chce mi się latać do Almy po zakupy. Poza tym nie znalazłam tam pieprzonego papieru ryżowego, więc tym bardziej nie znajdę nic do potraw japońskich. A do sushi prawie wszystko mam. A czego nie mam, mogę kupić w normalnym sklepie. Phi... To się nazywa pułapka egzystencjalizmu. Bo wychodzi na to, że mój wybór jest iście tragiczny, do tego determinowany przez fatum. Bo czy tego chcę, czy nie... Jestem skazana na sushi. Itadakimasu!*
* z japońskiego. Takie ich zwyczajowe podziękowanie przed jedzeniem, nie ma u nas odpowiednika tego zwrotu. Itadakimasu ma być podziękowaniem wyrażonym dla osoby przygotowującej posiłek, ale obecnie wypowiadają to słowo wszyscy zebrani przy stole, przez rozpoczęciem jedzenia. Od biedy można to przełożyć jako Jedzmy.
niedziela, 15 maja 2011
O samotności w cieniu sosny
Dzisiaj będzie osobiście. Zostałam sama. Pierwszy raz od... Dawna. Bardzo dawna. A wszystko przez Multibank. I przez ZUS. No cóż... To się nazywa po prostu siła wyższa. I ta ...ona siła (Pratchett to jednak na długo się zasadza w mózgownicy) jest prawie 600 km stąd. Stąd - czyli od mojego mieszkania, w którym oprócz mnie zostały trzy koty. Z czego dwa bardzo irytujące koty. Z czego jeden w tej chwili udoskonala swoje liczne wariacje na temat mau (tak, ten kot mauczy, nie miauczy).
W związku z tą nietypową sytuacją jest mi dziwnie. I nie do końca wiem, co z tym zrobić. Będę miała tej samotności ze trzy dni. Wszystko zależy od tego, czy panie urzędniczki z ZUS-u raczą oznaczyć pewną sprawę wyższym priorytetem, niż układanie kolejnego pasjansa. Ale żyjemy w Polsce... Znaczy ja żyję. Więc pewnie to potrwa dłużej niż trzy dni.
Na szczęście mam co robić, żeby nie zacząć MYŚLEĆ. I żeby nie zacząć się NUDZIĆ. Oprócz czytania Pratchetta, gorących relaksujących kąpieli, rzucania różnymi przedmiotami w mauczącego kota... Muszę zedrzeć farbę z drewnianej podłogi. Zostało mi ok. dziewięć metrów kwadratowych, bo pozostałe dziewięć jest już zdjęte. Po kiego grzyba ktoś niszczył naturalne sosnowe deski farbą olejną w PRL-owym kolorze? A że ja jestem w frakcji odnawiającej, to zamiast te deski posłać w piec, próbuję z tego produktu podłogopodobnego uczynić produkt pełnowartościowy. Problem polega na tym, że zdejmowanie tej farby jest bardzo męczące. Robię to opalarką, która bardzo się nagrzewa, powodując że farba znacznie łatwiej odchodzi od drewna. Moja wydajność to góra trzy metry kwadratowe dziennie. Jak łatwo policzyć - zostało mi tej podłogi na trzy dni roboty. Magiczna trójka. Ale znając życie, ZUS się wyłamie z tego symbolizmu. Czyli po trzech dniach trafi mnie pewnie szlag. No cóż, niektórzy mają tendencje do zmartwychwstawania. Obawiam się jednak, że jestem pozbawiona ...onego boskiego pierwiastka. Rzeczywistość zawsze wyłamuje się z metafizycznych ram. Może to i lepiej. Gorzej jeśli w efekcie zamiast trzech kotów, zostaną mi dwa. Naprawdę kończy mi się asortyment bezpiecznych przedmiotów do rzucania.
W związku z tą nietypową sytuacją jest mi dziwnie. I nie do końca wiem, co z tym zrobić. Będę miała tej samotności ze trzy dni. Wszystko zależy od tego, czy panie urzędniczki z ZUS-u raczą oznaczyć pewną sprawę wyższym priorytetem, niż układanie kolejnego pasjansa. Ale żyjemy w Polsce... Znaczy ja żyję. Więc pewnie to potrwa dłużej niż trzy dni.
Na szczęście mam co robić, żeby nie zacząć MYŚLEĆ. I żeby nie zacząć się NUDZIĆ. Oprócz czytania Pratchetta, gorących relaksujących kąpieli, rzucania różnymi przedmiotami w mauczącego kota... Muszę zedrzeć farbę z drewnianej podłogi. Zostało mi ok. dziewięć metrów kwadratowych, bo pozostałe dziewięć jest już zdjęte. Po kiego grzyba ktoś niszczył naturalne sosnowe deski farbą olejną w PRL-owym kolorze? A że ja jestem w frakcji odnawiającej, to zamiast te deski posłać w piec, próbuję z tego produktu podłogopodobnego uczynić produkt pełnowartościowy. Problem polega na tym, że zdejmowanie tej farby jest bardzo męczące. Robię to opalarką, która bardzo się nagrzewa, powodując że farba znacznie łatwiej odchodzi od drewna. Moja wydajność to góra trzy metry kwadratowe dziennie. Jak łatwo policzyć - zostało mi tej podłogi na trzy dni roboty. Magiczna trójka. Ale znając życie, ZUS się wyłamie z tego symbolizmu. Czyli po trzech dniach trafi mnie pewnie szlag. No cóż, niektórzy mają tendencje do zmartwychwstawania. Obawiam się jednak, że jestem pozbawiona ...onego boskiego pierwiastka. Rzeczywistość zawsze wyłamuje się z metafizycznych ram. Może to i lepiej. Gorzej jeśli w efekcie zamiast trzech kotów, zostaną mi dwa. Naprawdę kończy mi się asortyment bezpiecznych przedmiotów do rzucania.
wtorek, 26 kwietnia 2011
Od morza do Tatr...
... czyli miało być morze, a są góry. Nie, nie Tatry. Beskidy. Jeszcze ciepłe - wczorajsze.
Nie chce mi się dwóch blogów prowadzić, więc ten zostawiam do wszystkiego. W końcu fotografia też mnie inspiruje. Poza tym i tak piszę sama do siebie :).
Nie chce mi się dwóch blogów prowadzić, więc ten zostawiam do wszystkiego. W końcu fotografia też mnie inspiruje. Poza tym i tak piszę sama do siebie :).
piątek, 8 kwietnia 2011
Dekoracje
Nie mam jeszcze ruszonej kuchni, nie wspominając o reszcie. Ale już od bardzo dawna zastanawiam się nad tym, co powiesić na ściany. To mieszkanie ma mnie reprezentować, zależy mi na maksymalnym zindywidualizowaniu przestrzeni, w której mam się czuć dobrze. Wiadomo, że najlepszym sposobem na to jest po prostu powieszenie swoich prac na ścianie. Pasjonuję się fotografią, więc pierwszą moją myślą było, aby powiesić jak najwięcej moich zdjęć. Pierwszy pokój, który wykończyliśmy był idealistycznie przeze mnie do tego predestynowany. Pomalowałam ( a raczej niemąż pomalował) ściany na szaro, a starą sosnową podłogę na biało (ale to ja dzielnie zdzierałam, szlifierką oscylacyjną, paskudną farbę olejną, w jedynym słusznym prl-owym kolorze. Szlifierka o mało od tego nie umarła, a ja straciłam przy okazji trzy centymetry w biodrach). Miało się kojarzyć z monochromatycznością czarno-białych zdjęć, na które przeznaczyłam jedyną ścianę bez drzwi i okien.
Pomieszczenie tymczasowo pełni wszystkie funkcje - jest naszą sypialnią, jadalnią i moim biurem. Przy takim wykorzystaniu pokoju nie ma na razie mowy o wieszaniu żadnych zdjęć. No i jest jeszcze bulbulator (znaczy... ten, no... kaloryfer z wyrokiem śmierci, który zamiast ogrzewać pomieszczenie, jak na porządny kaloryfer przystało, to robi tylko bul-bul-bul... doprowadzając mnie tym w środku nocy do szału. I bezsenności, rzecz jasna).
Ale nieważne. CHCĘ MIEĆ SWOJE ZDJĘCIA NA ŚCIANIE. No i mam dylemat. I to niejeden, kurde, niejeden. No bo, mają wisieć w orientacji horyzontalnej, czy wertykalnej? Ile ma ich być, jakiej mają być wielkości, w antyramach z zostawioną białą ramką (cholera no, nie wiem jak to się fachowo nazywa), czy bez? No i kluczowe pytanie - CO MAJĄ PRZEDSTAWIAĆ?
Wstępnie zdecydowałam się, że mają być czarno-białe. I że najlepiej trzy. I... dalej już nie wiem. Właściwie to nawet nie wiem, czy je wieszać, czy może oprzeć o ścianę. I co powiesić - swoje koty (z sensie, że zdjęcia, koty powieszone na ścianie wyglądałyby pewnie malowniczo i oryginalnie, ale ciekawe co na to TOZ. No i co na to moje koty), krajobrazy na długim czasie naświetlania, a może makrofotografię? To ostatnie zasadniczo wykluczam. Nie chcę też wyjść na kogoś, kto ma obsesję na punkcie swoich zwierząt (no mam, ale ciiii...), więc chyba zostają te krajobrazy... Tylko, czy to znowu nie za banalnie? Są to ujęcia na długim czasie. W sumie niebanalne. No nic, zamieszczam propozycje.
Zasadniczo najbardziej lubię to ostatnie zdjęcie. Zrobione na Litwie w Trokach (to przedostatnie to trocki zamek). Wydaje mi się najlepsze. Ot, subiektywne autorskie (czyt. autorytarne, czyli nie znające sprzeciwu) zdanie. Rozmyte dzieciaki chyba odpadają. Górskie mgły... No nie wiem. Problem polega na tym, że są kiepskiej jakości (ISO 800 chyba), a ja chcę duży format. Za to te morskie są popaprane przez mój spier***ony obiektyw. A może kwadrat?
No i nie wiem... Lubię te łódki. W zasadzie to jedną z nich. Tak, wiem spieprzyłam rotate przy jednym ze zdjęć.
Chyba jednak nie kwadrat. Zwłaszcza, że mogę wywołać rozmiar góra 40x40cm... To chyba za mało. Nie wiem, no kurde. W sumie to mam jeszcze czas. I zostanę przy tej opcji. Może uda mi się zrobić jakieś powalające zdjęcia do tej pory. Może... Morze (jak dobrze wiatr halny powieje, to pojadę do Szczecina na Wielkanoc. I bryknę nad morze...).
Pomieszczenie tymczasowo pełni wszystkie funkcje - jest naszą sypialnią, jadalnią i moim biurem. Przy takim wykorzystaniu pokoju nie ma na razie mowy o wieszaniu żadnych zdjęć. No i jest jeszcze bulbulator (znaczy... ten, no... kaloryfer z wyrokiem śmierci, który zamiast ogrzewać pomieszczenie, jak na porządny kaloryfer przystało, to robi tylko bul-bul-bul... doprowadzając mnie tym w środku nocy do szału. I bezsenności, rzecz jasna).
Ale nieważne. CHCĘ MIEĆ SWOJE ZDJĘCIA NA ŚCIANIE. No i mam dylemat. I to niejeden, kurde, niejeden. No bo, mają wisieć w orientacji horyzontalnej, czy wertykalnej? Ile ma ich być, jakiej mają być wielkości, w antyramach z zostawioną białą ramką (cholera no, nie wiem jak to się fachowo nazywa), czy bez? No i kluczowe pytanie - CO MAJĄ PRZEDSTAWIAĆ?
Wstępnie zdecydowałam się, że mają być czarno-białe. I że najlepiej trzy. I... dalej już nie wiem. Właściwie to nawet nie wiem, czy je wieszać, czy może oprzeć o ścianę. I co powiesić - swoje koty (z sensie, że zdjęcia, koty powieszone na ścianie wyglądałyby pewnie malowniczo i oryginalnie, ale ciekawe co na to TOZ. No i co na to moje koty), krajobrazy na długim czasie naświetlania, a może makrofotografię? To ostatnie zasadniczo wykluczam. Nie chcę też wyjść na kogoś, kto ma obsesję na punkcie swoich zwierząt (no mam, ale ciiii...), więc chyba zostają te krajobrazy... Tylko, czy to znowu nie za banalnie? Są to ujęcia na długim czasie. W sumie niebanalne. No nic, zamieszczam propozycje.
Zasadniczo najbardziej lubię to ostatnie zdjęcie. Zrobione na Litwie w Trokach (to przedostatnie to trocki zamek). Wydaje mi się najlepsze. Ot, subiektywne autorskie (czyt. autorytarne, czyli nie znające sprzeciwu) zdanie. Rozmyte dzieciaki chyba odpadają. Górskie mgły... No nie wiem. Problem polega na tym, że są kiepskiej jakości (ISO 800 chyba), a ja chcę duży format. Za to te morskie są popaprane przez mój spier***ony obiektyw. A może kwadrat?
No i nie wiem... Lubię te łódki. W zasadzie to jedną z nich. Tak, wiem spieprzyłam rotate przy jednym ze zdjęć.
Chyba jednak nie kwadrat. Zwłaszcza, że mogę wywołać rozmiar góra 40x40cm... To chyba za mało. Nie wiem, no kurde. W sumie to mam jeszcze czas. I zostanę przy tej opcji. Może uda mi się zrobić jakieś powalające zdjęcia do tej pory. Może... Morze (jak dobrze wiatr halny powieje, to pojadę do Szczecina na Wielkanoc. I bryknę nad morze...).
Subskrybuj:
Posty (Atom)