wtorek, 17 maja 2011

Bielona podłoga

Po dwóch osobistych notkach wracam do głównego wątku tego bloga - do inspiracji wnętrzarskich. Odnawiam sosnową podłogę w swoich pokojach (na razie w jednym z nich), która niestety pokryta jest kilkoma warstwami kryjącej farby. Zanim się przeprowadziliśmy pomalowałam ją na biało akrylową emalią, ale nie jestem zadowolona z efektu. Mimo wcześniejszego szlifowania, farba się łuszczy i odbarwia. Dlatego postanowiłam dotrzeć do surowego drewna, co jest bardzo wyczerpujące - pokoje w sumie mają prawie 40m2. Po gruntownym przemyśleniu i czasochłonnym zdobywaniu informacji, zdecydowałam się, że ostatecznym wykończeniem podłogi będzie olejowanie. Nie mam możliwości, żeby przenieść się na kilka dni z kotami do innego miejsca, by móc podłogi polakierować - lakier koszmarnie cuchnie, a podłoga wymaga położenia aż czterech warstw, z których każda musi schnąć 24h. Poza tym zależy mi na zachowaniu charakteru starej podłogi, musi być więc wykończona na matowo. Olej sprawdza się tutaj idealnie. Zanim olej zostanie położony, chcę podłogę pobielić bejcą wodną.

Wrzucam zdjęcie pochodzące z bloga http://scandinavianretreat.blogspot.com/, prezentujące efekt jaki chciałabym osiągnąć.




Zamierzam do tych desek dobrać białe listy mdf, które będą ładnie odcinać linię podłogi, kontrastując z kolorem grafitowych ścian (jestem naprawdę dumna z tego koloru - kocham szarości we wnętrzach). Zasadniczą inspiracją do stworzenia tego wnętrza była monochromatyczność czarno-białych zdjęć. Szarość na ścianach, jasna podłoga i zdjęcia w tonacji bw na ścianach. Jutro wrzucę zdjęcia z placu boju, pokazujące żmudny proces renowacji desek.

PS. Udało mi się uniknąć sushi ;) Będzie dorsz z brokułowym puree w towarzystwie czerwonego wina :)

poniedziałek, 16 maja 2011

Fatum sushi

(Tu była poprzednia wersja notki)

Once again. Tekst wyszedł beznadziejny. W zasadzie to mnie poniosło i nie wyszło. Ot, bezwartościowy bełkot. Reset. Ekhm... Zaczynam od początku (to nie jest czasem ten cholerny pleonazm? Nieważne. Zasady zazwyczaj są po to, by je łamać).

Tym razem najpierw przejdę do sedna, potem będę se rozważać kontekst. Zachciało mi się zorganizować kolację nieromantyczną. Dla dwóch osób. I mam dylemat kulinarny. Jestem na cholernej diecie (jak zwykle), więc ma być lekko i cholernie wyrafinowanie (bo ja jestem cholernie wyrafinowaną perfekcjonistką). Zrobiłabym sushi, które uwielbiamy, ale nie chce mi się. Zajełoby mi to lekko ze trzy godziny. Kuchnia azjatycka jest cudowna... Ale średnio dietetyczna. Poza tym odwieczny problem z dostępnośćią składników. Makarony odpadają - to ma tyle kalorii, że nawet boję się pomyśleć. W ogóle włoska kuchnia odpada. Ma być lekko, niebanalnie i w miarę prosto. I lekkostrawnie... Bo ta kolacja odbędzie się pewnie w okolicach godziny 22.00. I nie mam pomysłu. To jest straszne, bo znaczy, że wyczerpują mi się pokłady kreatywności. A bez tego zginę, bo tylko dzięki temu cokolwiek udaje mi się czasem zarobić. Kurde... Ale coś japońskiego byłoby niezłe. Z uwagi na to, że trwa renowacja podłogi, zjemy pewnie przy małym, niskim stoliku z I. Siedząc praktycznie na podłodze. Drewnianej. Ale nie chce mi się latać do Almy po zakupy. Poza tym nie znalazłam tam pieprzonego papieru ryżowego, więc tym bardziej nie znajdę nic do potraw japońskich. A do sushi prawie wszystko mam. A czego nie mam, mogę kupić w normalnym sklepie. Phi... To się nazywa pułapka egzystencjalizmu. Bo wychodzi na to, że mój wybór jest iście tragiczny, do tego determinowany przez fatum. Bo czy tego chcę, czy nie... Jestem skazana na sushi. Itadakimasu!*


* z japońskiego. Takie ich zwyczajowe podziękowanie przed jedzeniem, nie ma u nas odpowiednika tego zwrotu. Itadakimasu ma być podziękowaniem wyrażonym dla osoby przygotowującej posiłek, ale obecnie wypowiadają to słowo wszyscy zebrani przy stole, przez rozpoczęciem jedzenia. Od biedy można to przełożyć jako Jedzmy.

niedziela, 15 maja 2011

O samotności w cieniu sosny

Dzisiaj będzie osobiście. Zostałam sama. Pierwszy raz od... Dawna. Bardzo dawna. A wszystko przez Multibank. I przez ZUS. No cóż... To się nazywa po prostu siła wyższa. I ta ...ona siła (Pratchett to jednak na długo się zasadza w mózgownicy) jest prawie 600 km stąd. Stąd - czyli od mojego mieszkania, w którym oprócz mnie zostały trzy koty. Z czego dwa bardzo irytujące koty. Z czego jeden w tej chwili udoskonala swoje liczne wariacje na temat mau (tak, ten kot mauczy, nie miauczy).

W związku z tą nietypową sytuacją jest mi dziwnie. I nie do końca wiem, co z tym zrobić. Będę miała tej samotności ze trzy dni. Wszystko zależy od tego, czy panie urzędniczki z ZUS-u raczą oznaczyć pewną sprawę wyższym priorytetem, niż układanie kolejnego pasjansa. Ale żyjemy w Polsce... Znaczy ja żyję. Więc pewnie to potrwa dłużej niż trzy dni.

Na szczęście mam co robić, żeby nie zacząć MYŚLEĆ. I żeby nie zacząć się NUDZIĆ. Oprócz czytania Pratchetta, gorących relaksujących kąpieli, rzucania różnymi przedmiotami w mauczącego kota... Muszę zedrzeć farbę z drewnianej podłogi. Zostało mi ok. dziewięć metrów kwadratowych, bo pozostałe dziewięć jest już zdjęte. Po kiego grzyba ktoś niszczył naturalne sosnowe deski farbą olejną w PRL-owym kolorze? A że ja jestem w frakcji odnawiającej, to zamiast te deski posłać w piec, próbuję z tego produktu podłogopodobnego uczynić produkt pełnowartościowy. Problem polega na tym, że zdejmowanie tej farby jest bardzo męczące. Robię to opalarką, która bardzo się nagrzewa, powodując że farba znacznie łatwiej odchodzi od drewna. Moja wydajność to góra trzy metry kwadratowe dziennie. Jak łatwo policzyć - zostało mi tej podłogi na trzy dni roboty. Magiczna trójka. Ale znając życie, ZUS się wyłamie z tego symbolizmu. Czyli po trzech dniach trafi mnie pewnie szlag. No cóż, niektórzy mają tendencje do zmartwychwstawania. Obawiam się jednak, że jestem pozbawiona ...onego boskiego pierwiastka. Rzeczywistość zawsze wyłamuje się z metafizycznych ram. Może to i lepiej. Gorzej jeśli w efekcie zamiast trzech kotów, zostaną mi dwa. Naprawdę kończy mi się asortyment bezpiecznych przedmiotów do rzucania.